wtorek, 29 grudnia 2015

Trening czystości Wojtusia

Gdy Wojtuś skończył roczek dostał swój pierwszy nocnik. Wyglądał jak prawdziwy kibelek, miał klapkę, deskę, był nawet uchwyt na papier i spłuczka. Sadzaliśmy go, tłumaczyliśmy do czego to służy, a on po chwili wstawał, zaglądał do nocnika i pokazywał mi puste rączki na znak "nie ma" bełkocząc po swojemu coś na ten styl. Jak sobie to przypominam to wiem, że wtedy mały był mniej autystyczny niż teraz. Z tym swoim dziecięcym naturalnym gestem "nie ma".
Pusty, suchy nocnik pozostał jeszcze na kilka lat, ponieważ każda kolejna próba treningu czystości kończyła się klapą, poczuciem porażki i wyrzutami sumienia, że chyba ze mną coś nie tak, że nie umiem nauczyć dziecka sikać na nocnik. Pomijając już presję otoczenia. Teraz wiem, że Wojtek po prostu nie był gotów. Wśród chaosu doznań zmysłowych jakie odbiera swoim autystycznym mózgiem nie potrafił wyodrębnić tych podstawowych fizjologicznych. Do czasu, aż pewnego ciepłego lata w wieku lat czterech bawiąc się w basenie dojrzał skąd mu tak właściwie przecieka. A jak zobaczył to powiązał z tym specyficzne odczucie. I takim sposobem dolewał sobie co i rusz płynu do basenu co matka za każdym razem obwieszczała mówiąc "robisz siusiu" i nagradzała brawami, ale niezbyt hucznymi, żeby nie spłoszyć dziecka, a pochwalić naturalną sytuację. Jeszcze tego samego wieczora upoiwszy dziecko soczkami posadziłam Wojtusia na nocnik z zapytaniem "zrobisz siusiu?" i jedynie cieniem nadziei w sercu. Usiadł, posiedział, pokręcił się, skupił i zrobił. Myślałam, że zacznę się tarzać po podłodze ze szczęścia, ale opanowałam się, wdzięcznie pochwaliłam dziecię i puściłam do zabawek. I łzy mi naszły do oczu. Pierwsze siuśki do nocnika jak świętość chciałam wlać do małej buteleczki i postawić na regale. Tak wyczekiwane. Obleciałam z nimi dom, pokazałam mężowi, obdzwoniłam rodzinę i spuściłam je w kibelku. Pierwszy sukces to dopiero początek dalszej pracy.
Od tamtej pory Wojtuś robił prawie każde wieczorne siku do nocnika. Potem już szło coraz lepiej, ale małymi kroczkami. Udało nam się złapać więcej niż jedne siku w ciągu dnia. Potem zdejmowaliśmy Wojtkowi pampersa na kilka godzin, ale ciągle to my musieliśmy pamiętać, żeby go wysadzić więc zdarzały się wpadki i to dość często. Wojtuś chodził też siusiu w przedszkolu i postanowiliśmy odstawić nocnik, który latał za Wojtkiem po całym domu i przestawić się na sedes z nakładką. Sedes ma to do siebie że jest zawsze w tym samym miejscu :) I tym sposobem Wojti zaczął sam odwiedzać toaletę. Ma nakładkę, ma schodeczek, wszystko sobie sam szykuje. Siusia rzadziej, a więcej, nie posikując tak po trochu jak wcześniej. Nadal nie mówi, że chce i nie pokazuje symbolu. Po prostu idzie i załatwia swoje. A gdy widzimy, że przebiera nogami, pytamy go czy "nie chcesz siusiu?" i wtedy leci do łazienki. Mokrych majteczek już nie mieliśmy od dłuższego czasu. W przedszkolu również daje sobie dobrze radę. A pampersy? Mamy ich w domu cały zapas! Nie dlatego, że nam zostały, ale cały czas z nich korzystamy. To jeszcze nie koniec treningu. Koniec nastąpi jak Wojti nauczy się komunikować nam w jakikolwiek sposób, że musi do toalety. Z pampersów a właściwie z pieluchomajtek nadal korzystamy w nocy, w trakcie podróży i wyjść w miejsca publiczne i obce. A najlepsze jest to, że Wojtuś rozróżnia to czy ma majteczki czy pieluchę i wie, że jak ma majteczki to trzeba lecieć do kibelka :)
Cieszę się, że te najtrudniejsze początki mamy już za sobą. To doświadczenie nauczyło mnie, że czasem nie da się przyspieszyć pewnych rzeczy, zwłaszcza u dzieci z nieharmonijnym rozwojem. Cierpliwość w końcu jest cnotą.


1 komentarz: